środa, 15 stycznia 2014

4. Tom Riddle powstaje

9164_936e_350

 ***

  - Hej - usłyszała Lily i doskonały widok na Wielką Salę, jaki rozpościerał się z jej miejsca przy stole Gryfonów, przysłonięty został osobą Syriusza Blacka.
Było to wydarzenie tyleż zaskakujące, że Black rzadko występował w pojedynkę. Tacy jak on chodzili raczej małymi stadami; głośno się śmiali i docinali słabszym kolegom, co stanowiło niejako ich charakterystyczny taniec godowy. Co więcej jednak, Syriusz Black bez Jamesa Pottera był jak powietrze bez tlenu i dlatego pewnie, gdy wyrwana z zamyślenia Lily skupiła wreszcie wzrok na Łapie, widać było w tym spojrzeniu coś ponad tradycyjnym zniecierpliwieniem. Coś jakby cień zainteresowania, a może nawet niepokoju.
- Hej - odparła ostrożnie. - Co jest?
- A co ma być? - Spytał Black, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Przysunął do siebie hałaśliwie najbliżej leżący talerz i zgarnął na niego górę jajecznicy, ignorując nieruchome spojrzenie Lily utkwione w jego twarzy.
Minęło dobre pół minuty, zanim Evans wreszcie się przełamała.
- Gdzie zgubiłeś kumpli? - Spytała wówczas sucho.
Syriusz podniósł wzrok. Usta miał pełne jajecznicy, a oczy otwarte szerzej niż zwykle. Kiedy przechylił głowę odrobinę w lewo, wyglądał jak uosobienie niewinności.
- Pewnie zaraz przyjdą - odparł, wzruszając ramionami. Przełknął jedzenie i otarł usta serwetką, w jego obliczu pojawił się cień łobuzerskiego uśmieszku. - Wyglądasz tragicznie, czyżbyś się nie wyspała?
Lily prychnęła obojętnie.
Choć nie. Wcale nie było to obojętne prychnięcie - brzmiało w nim znużenie, ale nie znudzenie, brakowało oczu toczących się wokół z irytacją, w kąciku ust zaróżowionych gorącą herbatą pojawił się za to lekki, nerwowy ruch.
Istotnie, Lily nie wyspała się tej nocy. Trudno wyspać się, aż do świtu zwiedzając plątaninę szkolnych lochów. Właściwie Evans powinna być zadowolona, że nie znalazła niczego niepokojącego, a pierwsze zadanie, które zlecił jej Dumbledore, w gruncie rzeczy okazało się pestką. Dlaczego więc Lily czuła się w ten fatalny sposób?
Dlaczego... Severus nie pojawił się na śniadaniu, tak, może zaczął coś podejrzewać, może ktoś ich widział, o Boże, dlaczego go na to naraziłam, a jeśli coś mu się stało, dlaczego wciąż nie przychodzi, Rudolf Lestrange spojrzał dziwie w moją stronę, a jeśli on wie, a jeśli oni wszyscy wiedzą... dlaczego czuła się tak okropnie?
- Uczyłam się do późna – powiedziała kąśliwie. – Sam chyba też zarwałeś noc.
Z dumą stwierdziła, że w jej głosie nie odbiła się żadna z tych pesymistycznych myśli. Co więcej przyjrzała się Łapie i uświadomiła sobie, że Syriusz faktycznie wygląda na wykończonego. Cienie pod oczami, choć nie umniejszały jego urodzie, nagle stały się oczywistym dowodem na to, że Black nie bez powodu przysiadł się do niej tego ranka.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparł. Uśmiechał się nadal, ale jego oczy zrobiły się nagle zimne jak dwie grudy lodu.
Tym razem to Lily przechyliła głowę. Utkwiła w nim wzrok z nowym skupieniem i nawet jej myśli na krótką chwilę porzuciły Snape’a, koncentrując się wokół Syriusza.
Łapa wyprostował się. Czyżby zapomniał, że Ruda nie jest pierwszą lepszą, głupawą małolatą? Czyżby umknęło mu, że Lily Evans jest inteligentna, tak, ale przede wszystkim szalenie przebiegła?
- Black… - dziewczyna ściągnęła brwi.
Patrzyli na siebie. Syriusz z uśmiechem. Lily z ciekawością. Patrzyli przez krótką chwilę, a w głowie Evans zrodziła się ta myśl, myśl, która zwęziła jej źrenice i ścisnęła żołądek w lodowatej pięści.
To niemożliwe, że on ma coś wspólnego z…
- Słyszeliście już? – Za plecami Łapy stał Potter. Miał potargane włosy i krzywo zawiązany krawat od szkolnej szaty. Spojrzał na przyjaciela, a później zwrócił wzrok w stronę Lily i nie było w nim cienia tego zaczepnego uśmiechu, tego legendarnego, huncwockiego błysku. Czekoladowe tęczówki kryły smutek i gniew, i Lily aż zakręciło się w głowie, takie to było nienaturalne – widzieć smutek w oczach Jamesa Pottera.
- Co się stało? – Zapytał Syriusz.
Wtedy to usłyszeli. Głośny szloch na drugim końcu Wielkiej Sali.
- Zaczęło się – mruknął Rogacz, rzucając na stół najnowszy egzemplarz Proroka Codziennego.
Nagłówek na pierwszej stronie głosił:

„Zbiorowe morderstwa na czarodziejach mieszanej krwi. Ministerstwo Magii potwierdza: za wszystkim stoi zorganizowana grupa przestępcza”.

    Remus odzyskał przytomność gdzieś na skraju poranka. Dzień zapowiadał się słonecznie, ale miejsce, w którym Lupin otworzył oczy, było absolutnie mroczne. Nawet jego własne łóżko w dobrze znanym mu dormitorium wydawało się obce. Przeraził się jednak dopiero, gdy spojrzał w lustro. Ujrzał w nim postać o bladej twarzy i wyostrzonych rysach, o woskowej skórze oraz pożółkłych białkach. Ujrzał w nim odlegle znajomy cień samego siebie; poruszył palcami dłoni i tak, miał nad swoim ciałem jakąś kontrolę, ale było to ciało słabe, a kontrola – jakkolwiek obecna, to jednak dziwnie zezwierzęcona.
Chłopak stracił grunt pod nogami. Łazienkowe kafle były zimne; uderzywszy w nie kolanami z całą siłą, Lupin nawet się tym nie przejął, oparł o nie jeszcze dłonie, podpełzł do sedesu, a z ust trysnęła mu żółć.
Remus ledwie pamiętał swoją pierwszą pełnię. Granice czasu rozmywały się już w jego wspomnieniach, zapachy, dźwięki, bezsensowna kakofonia ognistych barw i krzyku – znikały. Po latach chłopak potrafił jednak z szaloną dokładnością odtworzyć śmiertelny strach, który wyrywał mu serce z piersi i ból… ból wydłużających się kości, pazurów przedzierających skórę, kłów rozrywających dziąsła. Pamiętał to i wiedział, kuląc się tamtego dnia na łazienkowej posadzce, że tym razem – w powietrze wystrzelił jego krótki, bezbarwny śmiech – tym razem będzie o wiele gorzej.
Tak właśnie zastała go Grace.
Wślizgnęła się do dormitorium chłopców ukradkiem, ledwie panując nad oddechem. Wiedziała, że tu jest, słyszała ciężki dźwięk jego upadku i stłumiony jęk. Czekała na niego wcześniej w Pokoju Wspólnym; palce owinęła kurczowo wokół dwóch butelek kremowego piwa, dłonie pociły się jej ze zdenerwowania. Musiała podziękować mu za pomoc, tak, ale przede wszystkim pragnęła wybadać, ile sytuacja z zeszłej nocy pozwoliła mu wydedukować. Ukryta w wysokim fotelu, obserwowała wejście na wieżę chłopców. Najpierw wyszedł Black. Później zdenerwowany Potter, ściskając w dłoni Proroka. Grace rzuciła okiem na wyraz jego twarzy i z rosnącą obawą przyciągnęła do siebie porzucony egzemplarz gazety.
Przeczytała nagłówek. Lista nazwisk ofiar, umieszczona pod krótkim artykułem, nie mogła jej dotyczyć – Grace nie miała poza Hogwartem nikogo bliskiego – ale przebiegła po niej wzrokiem. Rodzice, dziadkowie, siostry i bracia jej szkolnych przyjaciół… tyle znajomych imion.
Krew w żyłach dziewczyny zaczęła krążyć jakby wolniej, ale oczy nawet się jej nie zaszkliły.
Zastygła w fotelu. Pokój Wspólny opustoszał; uczniowie Hogwartu w obliczu tragedii gromadzili się teraz zapewne w Wielkiej Sali. Gdzieś za portretem Grubej Damy rozległ się rozpaczliwy płacz, który oddalał się stopniowo, by wreszcie całkiem zniknąć.
Ale Grace czekała. Przecież on musiał tam być, musiał tam być i nic nie wiedział. Czekała przez kolejny kwadrans, a potem podniosła się i ruszyła w stronę huncwockiego dormitorium.
Teraz jednak, kiedy już znalazła się w środku, straciła odwagę.
Widziała go. Jego plecy przez uchylone drzwi łazienki: wystający kręgosłup, skórę naciągniętą na żebra i długie, wąskie blizny. Drżał.
- Przepraszam… - Wyjąkała, nie znajdując w sobie innych słów niż to jedno, głupie „przepraszam” niepewnie przecedzone przez wargi.
Remus wygiął się gwałtownie i odwrócił. Zdawało się, jakby tak niedelikatny manewr mógł połamać wtedy jego ciało, ale kiedy spojrzał na Grace, w oczach miał szaloną siłę.
- Co ty tu… - wydyszał ochrypłym, niskim głosem. Zrobił ruch w jej stronę i ręce, którymi podparty był o podłogę, ugięły się pod nimi. Uderzył skronią o kafle.
- Jezu – Grace zrobiła krok naprzód, a wtedy Lupin poderwał głowę. Sam jego wzrok zatrzymał dziewczynę w miejscu.
Była zbyt daleko, by nabrać pewności i w dormitorium było zbyt ciemno, ale przecież mogłaby przysiąc… mogłaby przysiąc, że źrenice Remusa zwęziły się na kilka sekund w poziome szpary. Zamrugała, jakby miało to przegonić zwidy sprzed jej oczu, choć przecież widziała.
A chłopak, gdy krzyknął, głos miał nieludzki:
- Odejdź! – Zawył, aż Grace przycisnęła dłoń do ust, by także nie wrzasnąć. – Wyjdź stąd! Wynoś się!
Wyciągnął rękę – palce ściągnięte w szpony, chude ramię, ścięgna napięte jak postronki – i zatrzasnął drzwi łazienki, znikając za nimi.
Dziewczyna struchlała. Nie jadła nic od zeszłego wieczora i podziękowała teraz w duchu, że żołądek ma pusty, bo czuła, jak skręca się on ciasno gdzieś poniżej żeber. Najpierw, najciszej jak potrafiła, cofnęła się do drzwi. Usłyszała odgłos torsji i zagryzła dolną wargę, aż na wyschniętym ze zdenerwowania języku poczuła ciepłą lepkość krwi. Ten smak zawsze działał na nią uspokajająco.
Kiwnęła powoli głową i usiadła pod ścianą, podkulając nogi pod siebie.
Zostanie. Tak po prostu należało postąpić.

   Snape zbliżał się do Wielkiej Sali, kiedy to się stało. Wieść o atakach spadła ciężko na Hogwart wraz z nadejściem porannej poczty – pierwsze egzemplarze Proroka Codziennego na kolanach adresatów, pierwsze okrzyki, a w końcu… pierwszy płacz.
Chłopak wsunął się ostrożnie do jadalni, ale nie podszedł do stołu Ślizgonów. Nie dało się nie zauważyć, że podczas gdy do Wielkiej Sali wlewał się gwar przerażonych, rozespanych uczniów – niektórzy byli jeszcze w piżamach, sklejone snem oczy jak na przekór rozwierała panika – stół Slytherinu pozostawał pusty.
Severus wspiął się na palce i wyciągnął szyję.
Widział, jak sunie wzrokiem po liście ofiar. Jej twarz nie wyrażała prostego strachu – Snape czuł coś na kształt podziwu, kiedy tak ją obserwował. Zarówno jej ojciec, jak i matka mogli być na tej liście. Podniosła wzrok znad Proroka i spojrzała na Pottera, a w oczach miała już tylko gniew. Widział, jak odrzuca na plecy rude kosmyki i zagryza wargi. Poczuł ulgę. Państwo Evans byli bezpieczni.
 Lily była bezpieczna.
- Snape… - szepnął mu do ucha cichy, pełen słodyczy głosik.
Chłopak ledwie zdołał się nie wzdrygnąć.
- Czego chcesz? – Zapytał cicho.
Spojrzał na dziewczynę, która znikąd pojawiła się obok niego i uderzył go jej uśmiech. W sali pełnej ludzkiego cierpienia oraz grozy tak wyczuwalnej, że dałoby się ją pokroić, Bellatrix Black potrafiła uśmiechać się z najwyższą szczerością. Ten obraz pozostał już na zawsze w pamięci Severusa i już zawsze, ilekroć Snape pragnął przypomnieć sobie, jak wygląda prawdziwe zło, ten właśnie obraz stawał mu przed oczyma.
- Najwyższy czas, Severusie – zachichotała Bella. – To dzisiaj.
Złapała go za rękę. Chłopak drgnął na ten gest, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Pociągnęła go do wyjścia i skierowała się na prawo, w stronę lochów. Ostatkiem sił Snape powstrzymywał chęć rzucenia Lily spojrzenia. Nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Tęsknota. Smutek. Ba, choćby nuta nostalgii! To wszystko mogłoby zabić ich oboje.
Bellatrix przyśpieszyła kroku. Przepchnęła się brutalnie obok dwóch pierwszorocznych Krukonek i Snape, chcąc czy nie, także potrącił barkiem jedną z nich. Miała zapuchniętą od płaczu twarz. Prorok nie przyniósł jej widocznie dobrych wieści.
- Dlaczego… - Kiedy znaleźli się w lochach, Snape powoli zaczął formułować odpowiednie pytanie. Wtedy jednak, dwa piętra poniżej Wielkiej Sali, Bella gwałtownie zatrzymała się i przycisnęła go do ściany.
Miała w ręku różdżkę.
- Uważaj, Severusie – mruknęła słodko.
Była piękna, ale na ten odrzucający sposób – jak luksusowa prostytutka, ze swoją skróconą szkolną spódnicą odsłaniającą blade uda. W jej oczach wirował mrok. Były zimne zwłaszcza wówczas, gdy uśmiechała się tym maniakalnym grymasem. Snape wiedział, że pragnęła jej połowa Hogwartu, w nim jednak nie wzbudzała niczego poza obrzydzeniem.
- O co chodzi? – Warknął.
Pozwoliła mu dobyć różdżki, ale parsknęła z lodowatą ironią, gdy ją ujrzała.
- Widziałam, jak się wczoraj wymykasz – odparła. Strach oplótł żołądek Severusa; Bella zyskała przewagę. – Chciałam ostrzec cię tylko. Zdradź, a spalę żywcem ciebie i każdego, na kim ci… - Urwała, odsłaniając rząd białych zębów w szyderczym uśmiechu – …zależy, Snape.
Odsunęła się o krok i chłopak zadrżał ze złości.
- Zależy? – powtórzył, czując jak na jego usta – obce usta, usta Severusa-Ślizgona, Severusa-Śmierciożercy – wypływa kpiący uśmieszek. – Nie bluźnij, Black.
Odwrócił się do niej tyłem i ruszył dalej, ale czuł wciąż jej wzrok wbity między swoje łopatki. Skąd Bella wiedziała, że uciekł tej nocy z dormitorium? Był przecież pewien, że gdy wychodził do Lily…
„Spalę żywcem ciebie i każdego, na kim ci zależy”, błysnęło mu znikąd.
Dotarli do lochu na końcu korytarza i Snape pchnął drzwi, wyrzucając z głowy myśli czyniące go słabym, zakładając zaś kamienną maskę. Wszystko to wydarzyło się przy akompaniamencie śmiechu Bellatrix, a chłopak nie miał już żadnych wątpliwości – Bella zwariowała.
Byli tam, tak właśnie przypuszczał. I choć scena, którą ujrzał, miała wiele elementów, Severus skupił się na tym jednym – na środku pomieszczenia, pomiędzy pozostałą piętnastką Ślizgonów, siedział Lucjusz Malfoy z podciągniętym do łokcia rękawem. Na jego żylastym przedramieniu widniał tatuaż w kształcie czaszki oplecionej wężem. Wąż pełzał po skórze Malfoya niecierpliwie, a czaszka była czarna jak smoła.
- Właśnie tak, Severusie – usłyszał chłopak jakby z oddali i zrobiło mu się niedobrze. – Tom Riddle powstał.
Być może już wtedy Severus Snape wiedział, co narodziło się właśnie na jego oczach. Lucjusz przytknął różdżkę do tatuażu i wąż wpełzł w rozwartą paszczę czaszki. Tamtego poranka, wraz z wieścią o mordzie dwudziestu siedmiu niewinnych osób, szesnastka Ślizgonów ostatecznie rozpoczęła wojnę w świecie czarodziejów, zapraszając Voldemorta do Hogwartu – ostatniej twierdzy, której dotąd nie zdołał zająć.
Ból nadszedł nagle. Snape zacisnął usta i kolana ugięły się pod nim. Gdzieś obok, wśród krzyku, na posadzkę padła Alecto. Severus poderwał rękaw szaty w górę i spoza mętnej mgiełki bólu spojrzał na tatuaż na swojej ręce.
Czaszka uśmiechała się do niego złowieszczo.
Lord Voldemort nadchodził.

   Popołudnie nadeszło wraz z chłodnymi, jasnymi promieniami słońca.
Lily uchwyciła to jednak tylko w przelocie. Przemykała korytarzami niby to spokojnie, ale jej nogi aż rwały się do biegu. Czuła się obnażona tutaj, na przestrzeni zalanego dziennym światłem, szkolnego labiryntu. Potrzebowała kryjówki. Ciemności.
Czuła zgrozę i gniew wieściami o atakach na mugolaków, czuła ogromną potrzebę działania i ekscytację, i odrazę własnym uczynkiem – a wszystko to było tak szalenie przyjemne, tak podniecające. I tak naturalnie przyszło Lily Evans wpaść w mrok zamkowych lochów, kiedy już się bezwiednie obok nich znalazła, jakby od dawna zwykła nimi błądzić, jakby je znała od pierwszego roku w Hogwarcie, albo nawet dłużej – od zawsze.
Dziewczyna wsunęła rękę do kieszeni szaty i chwyciła różdżkę. Zdawać się mogło, że naturalnym było dla niej zaatakowanie pierwszego napotkanego Ślizgona, ale wzroku nie miała uważnego. Skierowała go na drugą ze swoich dłoni, w której ściskała świstek pożółkłego pergaminu.  
Znała ten przedmiot od lat. Teraz, gdy się na tym skoncentrowała, przypominała sobie, ile razy widziała go, mimochodem chowanego do kieszeni przez jednego z Huncwotów. Ale Black – o tak… - Black miał go przy sobie najczęściej.
A potem Lily przypomniała sobie coś jeszcze. Kiedy w piątej klasie została prefektem, a Black z Potterem stworzyli imitację Tiary Przydziału i przydzielali pierwszoroczniaków do nowych domów, mieszając małym biedakom w głowach. Dostali wtedy szlaban i Lily nakryła ich na ucieczce, ale zanim ich zdemaskowała, usłyszała to magiczne zdanie.
- Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego – szepnęła teraz, uderzając różdżką w pergamin, który wysunęła ukradkiem z kieszeni Rogacza.
Gdyby miała odrobinę rozumu w głowie, w porę pewnie by się opamiętała. Pomyślałaby: „hej, to nie ja, ja nie robię takich rzeczy, ja nie kradnę, ja nie oszukuję, Dumbledore wybrał właśnie mnie, bo znam zamek. Znam magię. I potrafię nad nią panować”.
Jednakże, drogi Czytelniku, znana Ci Lily Evans została gdzieś na górze, w Wielkiej Sali. Wspierała zrozpaczonych uczniów, podnosiła na duchu przyjaciół. Ta Lily Evans zdolna byłaby usłyszeć  głosy szesnastki Ślizgonów kierujących się w jej stronę.

Ta Lily jednak patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Mapa Huncwotów rysuje się na pergaminie, w uszach dzwoniło jej z podniecenia, a Śmierciożercy nieuchronnie się do niej zbliżali.

                                                                         ***

Należy Wam się wyjaśnienie. 
Matura. Wielkie wzloty. Cholernie bolesne upadki. 
Złamane serca. Łzy. Śmiech. Alkohol. 
Zapomniałam, że kiedykolwiek tu istniałam. A potem okazało się, że nie wszyscy zapomnieli o mnie. 
I przypomniałam sobie, ile szczęścia dawało mi pisanie. Ile dawaliście mi Wy. 
Dlatego wracam. 
F.